Karasiewicz Power Set: bez zastrzeżeń
Takiej muzyki słuchają dla rozrywki fajni ludzie: jest solidny groove, są chwytliwe riffy i melodie, są efektowne solówki na szpanerskich, starych klawiszach.
W nieokreślonej przyszłości nie będę miał pewnie podobnej okazji, więc nie ma się co krygować i trzeba opowiedzieć tę historię: w pięknej, intensywnej i krótkiej epoce, gdy szefowałem wytwórni płytowej, przyszedł raz do mnie Rafał Karasiewicz, z zawodu pianista i kompozytor, pytając, czy V Records nie wydałoby jego płyty… z tangami Astora Piazzolli. Znałem Rafała już parę lat, więc mu prosto w oczy powiedziałem, żeby się nie wygłupiał, bo za długo po tym świecie chodzi, żeby marnować czas na fonograficzny debiut, który nie będzie w stu procentach jego. - Napisz coś swojego, co ci w duszy gra i czego chciałbyś posłuchać, gdyby to nie było twoje - powiedziałem mu, po czym przez dłuższy czas gadaliśmy o jazzowych i niejazzowych, wspólnych fascynacjach. Ale głównie o fusion z lat 70. i geniuszu Brada Mehldaua.
Kilkanaście miesięcy później - w jeszcze piękniejszej i jeszcze krótszej epoce, gdy byłem szefem muzycznym klubu jazzowego - Karaś zapytał, czy nie mógłby zagrać w Vertigo premierowego programu, który właśnie skompletował i do którego nagrania się szykował. To było całkiem niepotrzebne pytanie, bo Rafał jest artystą tej miary, że każdy klub muzyczny powinien mu w ciemno oferować regularne grania, więc do ustalenia została wyłącznie nietuzinkowa nazwa zespołu: byle nie po prostu Rafał Karasiewicz Trio, Quartet czy Quintet.
- Karasiewicz Power Set? - zaproponowałem, wiedząc już, że to będzie mocne granie z prądem.
- Idealnie - powiedział Karaś.
I tak zostało.
Live at Vertigo Jazz Club & Restaurant (fot. Grzegorz Rajter/BTW photographers)
To był, zgodnie z nazwą zespołu, jeden z najgłośniejszych i najlepszych koncertów w Vertigo.
A teraz jest płyta, którą Rafał wydał własnym staraniem, tzn. tak, jak chciał, żeby brzmiała i wyglądała. Może nawet i lepiej, że nikt mu w tym nie pomógł, bo im mniej zobowiązań wobec sponsorów, instytucji i wydawców, tym człowiek wyżej może polecieć - osobiście żałuję jednak, że nie mógł to być, dajmy na to, nr 11 w katalogu V Records, choć to już całkiem inna historia.
Album „A Wave of Reservations” (owa „fala zastrzeżeń” to cytat ze śp. Andrzeja Przybielskiego, spodziewam się, że jest autoironicznym podsumowaniem wszystkich przyczyn, dla których Karasiewicz debiutuje w okolicy czterdziestki) zawiera taką muzykę, jaką bardzo lubię: coś między jazz-rockiem, funky i żwawym, instrumentalnym popem. Na świecie powstaje w tej konwencji całkiem sporo nagrań, za to w Polsce - gdzie jazzowa scena dzieli się, z grubsza, na akustyczny mainstream i dziką frytę, a co ciekawsze, szykowane głównie przez młodzież tuż po akademiach, albo nawet i bez dyplomów, przedsięwzięcia wymykają się gatunkowym podziałom - odczuwam deficyt takiego muzykowania. Jeśli wśród blisko tysiąca jazzowych płyt wydanych u nas w ciągu ostatnich pięciu lat (tak!), albumy z lżejszym, elektrycznym graniem da się policzyć na palcach obu rąk (Woobie Doobie, Quartado, Przemek Raminiak Quartet, String Connection, Tomasz Łosowski, Loud Jazz Band, Full Drive Henryka Miśkiewicza, Michael „Patches” Stewart z polskimi muzykami, anybody else?), to każda premiera staje się ważnym wydarzeniem. W przypadku Rafała Karasiewicza - na szczęście nie tylko statystycznym.
Fajne w tym projekcie jest to, że… gra zespół, a nie ekipa supersprawnych sidemanów (którymi, skądinąd, wszyscy obecni tu muzycy są i roboty mają na co dzień po łokcie), sklecona pod hasłem „kiedy-kto-może-i-za-ile”. Karasiewicz napisał cztery z dziewięciu kompozycji, gitarzysta Tomasz Pacanowski - trzy, basista Tomasz Grabowy - dwie; swoich numerów na sesję nagraniową w studiu RecPublica w Lubrzy nie przynieśli saksofonista barytonowy Karol Gola i perkusista Marcin Rak, co z nawiązką zrekompensowali serdecznym zaangażowaniem.
Takiej muzyki słucha się dla bezpretensjonalnej rozrywki: jest solidny groove, są chwytliwe riffy i melodie, są efektowne solówki na szpanerskich, starych klawiszach (Fender Rhodes, Moog, organy Hammonda), jest, krótko mówiąc, dobra energia. Mam drobne, wynikające raczej z prywatnych preferencji, zastrzeżenia dotyczące układu utworów na płycie (szkoda, że nie zaczyna się kosmiczno-psychodelicznym utworem „Obok planet”, który następuje po - dobrym na zakończenie, a tu wybranym na otwarcie - prostym rytmicznie i melodycznie „Dawnym tańcem i melodią”). Z początku nie podobało mi się też brzmienie saksofonu barytonowego Karola Goli, co po kilkunastokrotnym przesłuchaniu całości kładę na karb zaskoczenia i nieprzyzwyczajenia: ile znacie płyt fusion z barytonem na froncie? No właśnie. Więc jest to, w pewnym sensie, dokonanie pionierskie, choć, jak znam Karasia, bycie w awangardzie nie było jego wielką ambicją. Wszelkie wątpliwości ustają, gdy „A Wave of Reservations” odpali się głośno. To jest taka muzyka, która nawet w tempach balladowych („Fantasmagoria”) brzmi najlepiej, kiedy jest dobrze podkręcona i, zapewniam, inne atrakcje dnia codziennego, niekoniecznie wieczorne, nic na tym nie stracą.
Z dżezem lżej | 2 styczeń 2016 r. | autor: Adam Domagała
Link do artykułu | zobacz |